8 września – Chicago i Milwaukee
Tak więc wytrzymałem w domu 4 dni i zostawiwszy dzielną żonę na łasce trzech napastliwych 7-latek udałem się w ogólnym kierunku trasy koncertowej Counting Crows i Live. Co robi normalny człowiek po 11 godzinach lotu? Jedzie do hotelu, może jakiś obiad, czy coś. Co robię ja? Jadę do Milwaukee, no bo wszystkie stany USA się same nie odwiedzą, a Wisconsin jest tak blisko, ledwie 130 km…
Milwaukee zadaje kłam popularnej opinii, że mniejsze miasta w USA są brzydkie i nudne. Jest tu zaskakująco ładnie, bardzo artystycznie, jest jezioro (z falami) i rzeka (z knajpami), dużo fajnej architektury i mało ludzi, ale jednak czas do hotelu, jadę sobie spokojnie I-94 i coś mnie podkusza, żeby zjechać i zobaczyć słynne Wrigley Field (kilka dni temu grało tam Pearl Jam).
Niestety… Dziś dzień meczowy, wpadam w korek po horyzont i przez godzinę kontempluję (bardzo ładną) podmiejską zabudowę Chicago. Na szczęście udaje mi się wydostać sposobem filmowym: otóż między niektórymi kamienicami są takie dzikie przejazdy, w które zwykle wjeżdżają samochody będące gonione przez inne samochody.
Wjeżdżam więc i ja licząc, że przejazd nie będzie ślepy (jak w filmach). Nie jest, korek ominięty, przede mną nocne Chicago. I teraz mam do powiedzenia tyle: no k**wa. Poprzednia wizyta była za dnia i też komentarz był zbliżony, ale teraz to już naprawdę przesadzili. Co to jest za zajebiste miasto, ja się pytam??? Łaziłem losowo chyba ze 3 godziny, aparat wyświetlił informację, że więcej niż milion zdjęć to on nie zrobi, bo nie jest na to gotowy, w końcu dałem spokój, bo i tak mi ręce opadały przy niektórych architektonicznych perełkach.
W pewnym momencie nagle zrozumiałem, że z grubsza nie jadłem, a tuż obok, w dość podrzędnej bocznej alejce spostrzegłem lokal sushi. Idę, drzwi jakieś takie drewniane, wypaczone, cicho, ponuro, otwieram… a tam lokal wielkości Wrigley Field i milion ludzi. Patrzę na jakieś sto naklejek z dużą ilością gwiazdek i napisów best – wygląda na to, że trafiłem do jednego z lepszych (w ocenie społecznej) lokali z rybskiem. Nic sobie z tego nie robiąc, pytam typa o miejsce dla 1 osoby, oraz nie, nie mam rezerwacji. Typ zaczyna puchnąć, oczy zachodzą mu łzami, z trudem skrywany śmiech w końcu wybucha z pełną siłą, po 15 minutach uspokaja się, prosi o chwilę cierpliwości, przyprowadza dwoje innych kelnerów i prosi, bym powtórzył prośbę w ich obecności. Po kolejnych 15 minutach tarzania się ze śmiechu po podłodze, do którego dołączają goście z okolicznych stolików, w ramach zadośćuczynienia znajdują mi miejsce gdzieś w narożniku, nie powiem, jest miło, zamawiam i teraz fabularny twist: sushi jest złe. Bardzo. To ja już wolę jeszcze trochę pochodzić po tym absolutnie zniewalającym mieście…
11 września – Indianapolis i St. Louis
Ach, Ameryka. Chicago o poranku przywitało słońcem i strajkami hotelarzy (na szczęście sieci Wyndham). Czas był jednak na interior. 300 km i już Indianapolis, które niestety wpisuje się w stereotyp mniejszych amerykańskich miast, zwłaszcza, że padało, a to było dość zaskakujące, biorąc pod uwagę ostatnie miesiące w Polsce.
Potem 450 km i już St. Louis, które jednak z bliska obejrzałem dzień później, bo koncert czekał. Koncerty w USA to dość zabawna sprawa. Mówią, że koncert w St. Louis, tak? Otóż do miejsca koncertu jest 50 mil. Jest ono w środku niczego, z parkingiem na 5000 samochodów, masą knajpek i w ogóle organizacja super, ale 45 minut dojazdu niewyjęte. I tak samo było w Chicago, tak samo rok temu w Detroit, czy w Cleveland. To trochę tak, jakby zrobić koncert w Sochaczewie i krzyczeć „Siema Warszawa!”. To jest zresztą chyba głębsza idea, bo centra miast (poza gigantami) są absolutnie puste i bez życia, a jak się pojedzie 20 mil w dowolną stronę, trafia się w korki, miliony samochodów, mini malle, itd. Tu się toczy życie Ameryki. A szkoda, bo St. Louis jest w mega pytę. Miasto ma łatkę najniebezpieczniejszego wg FBI w USA, o czym dowiedziałem się w hotelu, otrzymując ulotkę, że właśnie, że wcale k**wa nie jest i w FBI łżą! Rzeczywiście, nikt nie biegał za kobietami z nożem, jak w Pittsburghu.
Pięknie położone między rzekami Mississippi i Missouri, zielone, spokojne (bo nikogo nie ma), z udaną architekturą, no i z Gateway Arch. To jest po prostu jedna z najbardziej zajebistych rzeźb/postumentów/ikon jakie człowiek zbudował. Coś absolutnie zniewalającego. I jeszcze w środku tego jeździ tramwaj. Tak właśnie. W środku tych łuków, tam on jeździ. No więc generalnie super zaskoczenie, miło było. A koncerty? Cóż powiedzieć, znów był 1993, kiedy byłem młody i nic o niczym nie wiedziałem, poza tym, że kiedyś muszę pojechać do Omahy.